Moda na zdrowe jedzenie trzyma się mocno i nic nie wskazuje na to, że szybko przeminie. Coraz więcej osób stara się jeść świadomie – wybiera produkty bez sztucznej chemii, z krótkim składem, najlepiej pochodzące z ekologicznych źródeł. Sklepy ze zdrową żywnością wyrastają jak grzyby po deszczu, a półki uginają się od „fit batonów”, „eko ciastek” czy „naturalnych soków”. Brzmi zdrowo, wygląda obiecująco, ale… no właśnie – nie wszystko złoto, co się świeci.
W dzisiejszych czasach opakowanie potrafi sprzedać niemal wszystko. Producenci doskonale wiedzą, że słowa takie jak „fit”, „eko”, „naturalne” działają na nas jak magnes. Problem w tym, że bardzo często te hasła to po prostu sprytne chwyty marketingowe, a nie realna obietnica zdrowia. Dlatego warto wiedzieć, na co zwracać uwagę, żeby nie dać się nabrać.
„Fit”, „eko”, „naturalne” – co się za tym kryje?
Zacznijmy od tego, że te modne słowa nie zawsze znaczą to, co mogłoby się wydawać. „Fit” brzmi jak synonim zdrowia, ale najczęściej oznacza po prostu „z obniżoną kalorycznością”. Czasem oznacza mniej cukru, czasem mniej tłuszczu, ale to wcale nie znaczy, że taki produkt jest pełnowartościowy. Może mieć mało kalorii, ale też mało wartości odżywczych – a tego przecież nie chcemy.
„Naturalne” to kolejne słowo-klucz. W teorii sugeruje, że coś powstało bez chemii, ale... to tylko sugestia. Nie ma żadnych konkretnych przepisów regulujących, kiedy można użyć tego słowa na etykiecie. To znaczy, że każdy producent może napisać „naturalny” i nikt mu tego nie zabroni – nawet jeśli skład woła o pomstę do nieba.
Z kolei „eko” to jedyne określenie z tej trójki, które faktycznie coś znaczy – ale pod warunkiem, że idzie za nim certyfikat. Jeśli widzisz na opakowaniu zielony listek (oficjalne logo Unii Europejskiej dla produktów ekologicznych), to masz pewność, że produkt spełnia rygorystyczne normy dotyczące upraw, produkcji i składu. Bez pestycydów, bez sztucznej chemii i z poszanowaniem środowiska. Problem pojawia się, gdy „eko” pojawia się tylko w nazwie albo w opisie produktu, bez żadnego certyfikatu. Wtedy warto podejść do tego z dystansem.
Czytaj etykiety – to naprawdę nie boli

Najlepszą bronią w walce z marketingowymi trikami jest… czytanie składów. Serio. To wcale nie takie trudne, a może oszczędzić sporo rozczarowań. Zasada jest prosta: im krótszy skład, tym lepiej. Jeśli jesteś w stanie przeczytać i zrozumieć wszystkie składniki – super. Jeśli musisz googlować połowę z nich, to sygnał ostrzegawczy.
Kolejność składników też ma znaczenie – te, które są wymienione na początku, występują w największej ilości. Więc jeśli np. baton reklamuje się jako „fit”, ale pierwsze trzy składniki to cukier, syrop glukozowo-fruktozowy i tłuszcz palmowy – lepiej go odłożyć. Warto też nauczyć się rozpoznawać „ukryty” cukier – występuje pod różnymi nazwami, jak maltodekstryna, zagęszczony sok owocowy, sacharoza, fruktoza czy syrop ryżowy. Czasem cukru jest mnóstwo, tylko sprytnie ukrytego.
Sklepy ze zdrową żywnością – z głową, nie z klapkami na oczach
Nie zniechęcamy – sklepy ze zdrową żywnością to świetne miejsce na zakupy. Często mają produkty od mniejszych, lokalnych dostawców, z lepszym składem i bez zbędnych dodatków. Ale nawet tam warto patrzeć na etykiety, nie sugerować się tylko opakowaniem. To, że coś leży na półce z napisem „eko”, jeszcze nie znaczy, że faktycznie jest ekologiczne.
Wybieraj mądrze, sprawdzaj składy, szukaj certyfikatów. I pamiętaj – zdrowe odżywianie nie zaczyna się od opakowania, tylko od tego, co naprawdę znajduje się w środku.
Artykuł powstał we współpracy z „sklep ekologiczny Kraków”.